A ja bym się zastanawiał czy w ogóle jest sens przesiadania się, jeżeli ma się windowsa... Kompletnie nie znam się na linuxie, kompletnie nie mam ochoty na czytanie setek stron jakichś manuali, jestem już stary i uważam, że komputer jest dla mnie, a nie ja dla komputera, tzn. mam jedno banalne wymaganie: "komputer ma działać", a nie "mam tracić godziny/dni/miesiące na sprawienie by działał". Niedawno, czytając tu i tam, że linuxy są już przystępne i proste i np. jakieś Ubuntu może zastąpić windę, postanowiłem z ciekawości zobaczyć o co chodzi. Poprzednie próby kończyły się "brak plików nagłówkowych jądra" (wiele lat temu) i "sorry, nie obsługujemy twojej karty dźwiękowej" ze 2-3 lata temu. Ale myślę sobie, zobaczę, dyski mam dwa, zainstaluję na nieużywanym, nic nie ryzykuję. Z ciekawości, bo windowsy różnorakie i tak mogę mieć za darmo (licencja akademicka), więc względy finansowe tzn. koszt systemu w sumie nie mają dla mnie w tym szczególnym przypadku znaczenia i podświadomie nie będę faworyzował windy dlatego, że już za nią zapłacilem (bo nie zapłaciłem, tzn. dawno temu tak, ale za siódemkę, której obecnie używam już ani złotówki) ani nie będę dopatrywał się plusów linuxa, bo nie chcę zapłacić za windę. Ale do rzeczy.
Ubuntu. Na pierwszy ogień dystrybucja ta o której piszą nawet na portalach nawet ogólnych, że wydajniejsza od windowsa, że Microsotf może się obawiać itd. itp. blablabla. Zainstalowałem z domyślnymi ustawieniami (czyli ten ichni Ubuntowski interfejs), jedyne co zmieniłem to to żeby zajęło mi cały mniejszy dysk i ręcznie wyznaczyłem swapfile''a na jakieś 1,5 GB. Wrażenia: przy pomykaniu po dysku i wejściach do katalogów z kilkunastoma empetrójkami (co prawda ntfs) ikonki zmieniały się w oczach. Na windowsie 7 robi się to tak szybko, że właściwie nie widać zmian przy tak małej ilości plików. Dużo słucham muzyki z komputera, więc odpalam empetrzy. I nic. Myślę sobie, ten system pewnie nie rozumie, że jak klikam dwa razy, to ma mi zacząć grać, ok, taka jego specyfika, trza zaakceptować. Ale cóż to, po jakichś 15 sekundach odtwarzacz się wreszcie uruchomił. Miała być szybkość i responsywność, a jest gorzej niż na Celeronie 500 z windą xp. Zamknąłem, próba kolejna i to samo. Ale dobra, myślę sobie, patrzę dalej. W ciągu jakichś pierwszych 15 minut wyskoczyły mi 3 (sic!) "internal system error" i prośby o przeslanie komunikatów do Ubuntu, żeby oni naprawili ten błąd. Ekhm. Plus masakrycznie odpychający interfejs jak dla mnie, ale to kwestia gustu. W każdym razie: wolniej niż na windowsie, meganiestabilnie i brzydko, suma sumarum Ubuntu out z dysku, nie będę się męczył na własne życzenie, jestem przyzwyczajony do chamskiego klikam i mam, a nie klikam i czekam modląc się, żeby się akurat nie zepsuło.
OpenSUSE. Miało być "super narzędzia do konfigurowania", "przyjazny system dla użytkownika"... W końcu się zainstalowało, trochę to trwało. Ale udało się, pomijając, że rozwaliło mi bootsektor nie na tym dysku co trzeba, ale dzięki płytce instalacyjnej windowsa dało się łatwo naprawić. Jak się uruchamiało, to ryło dysk jak ze dwa windowsy, ciekawe czemu. Chcę odtworzyć mp3 (cały czas prawie mam słuchawki na uszach, więc to dla mnie ważna sprawa) i co widzę... nie da się. Nie ma kodeków, zdaje się, że uznano je za ideologicznie niepoprawne, bo nie GNU/GPL. Ale pojawia się komunikat, żeby kliknął, to znajdzie je dla mnie w jakimś repozytorium i zainstaluje. Super, myślę sobie, to rozumiem, klikam, żeby znalazł i... nic. Myślę sobie: mamy XXI wiek, mój chiński telefon o wartości ok. 35 złotych rozumie co to jest mp3, a system z instalką 4GB nie rozumie, choć miał być "wszystkomający", "przyjazny" itd. Wydawało mi się, że w XXI wieku mp3 to standard dla windowsa, ubuntu, taniego chińskiego telefonu, odtwarzacza samochodowego, dla lodówek z USB zapewne także, o ile takowe są, więc nie będę się za specjalnie angażował w osiągnięcie czegoś, co - z punktu widzenia "przyjazności" systemu powinno być oczywste. Nie po to ktoś kiedyś odkrył amerykę i ustanowił do niej setki połączeń lotniczych i morskich, żebym teraz strugał z drewna żaglowiec i szukał jej bez mapy. A poza tym rycie po dysku, mułowate odpowiadanie systemu na wszystko... OpenSUSE out.
LinuxMint z Cinnamonem. Zainstalował się bezproblemowo. Uruchamia szybciej niż Suse, może nie szybciej niż winda 7 (na oko), ale akceptowalnie. Nie wywalał na dzień dobry seryjnie "internal errorów", tak jak Ubuntu, choć ponoć o Ubuntu jest oparty. Pomykanie po systemie plików (co prawda ntfs, ale ma byc przecież "wszystkomająco, wszystkoobsługowo...") i reakcja systemu na ikonki wolna jak na Ubuntu, ale pal to sześć, bo interfejs... Po raz pierwszy zrozumiałem dlaczego Windows jest brzydki, ba, po raz pierwszy dotarło do mnie, że także "oczo*ebny". Nie jest może bajerancko i pięknie, ale interfejs moim zdaniem po prostu elegancki, czytelny i zachęcający. Menu zrobione dla laika, programy łatwo dostępne, ze trzy menedżery pakietów... Próbuję odtworzyć mp3 - działa. Otwieram jakiś film - działa. Wchodzę na youtube - flash działa. Wchodzę na jakiś czat - java działa. Elegancko i bezproblemowo. Co prawda domyślne odtwarzacze moim zdaniem mają niską funkcjonalność, ale... dojście do tego, jak instalować nowe aplikacje było właściwie megaintuicyjne, twórcy zrobili to tak, że ikonka menedżera oprogramowania (Synapticsa i menedżera jakiegoś debianowego także) sama rzuciła się w oczy. Odpaliłem, szok totalny, wszystko działa, kurde, nie sądziłem, że to powiem, łatwiej niż na windowsie. Zainstalowałem kilka programów szybko, łatwo, miło i bezproblemowo. Wlazłem na stronę wine, kliknąłem w jakąś instalkę, system zrozumiał i wszystko zainstalował, wine jest w komputerze. Szok. Odtwarzacz Banshee - totalny debeściak, po prostu sam zachęca do słuchania muzyki. Mega-czytelnie, funkcjonalnie. Człek, który zrobił w nim automatyczne naprawienie metadanych tak, że jest ultra-łatwo-dostępne od kliknięcia i na dodatek takie mądre, że samo rozwiązuje masę problemów, moim zdaniem powinien dostać pokojową nagrodę Nobla. Poza tym mam wrażenie, że dźwięk jest bardziej dynamiczny niż na windowsie, zaryzykowałbym teorię, że może nawet trochę bardziej niż na siódemce z wasapi. Jestem pod wrażeniem.
Właściwie... byłem pod wrażeniem. Do czasu. Wszystko śmiga ładnie i pięknie przy małym obciążeniu (tzn. nawet na idle w system monitorze jest kilkunastoprocentowe obciążenie, sprzęt mam może stary, ale dwa razy 3 Ghz nie powinno być chyba tragedią dla systemu gdzie się nic nie robi poza pisaniem teraz w firefoxie). Ale przy większym, niestety system okazuje się zwyczajnie nieużyteczny. Załadowanie do odtwarzacza sporej ilości plików i szybkie po nich przeskakiwanie kończy się tym, że interfejs graficzny, tzn. ten pasek u dołu i paski okiem (te z krzyżykiem do zamykania, kreską do minimalizowania i kwadratem do maksymalizacji) po prostu znikają. System ctrl+alt+del nie zna, ja żadnego skrótu żeby wywołać coś do restartu tego całego jak mniemam cinnamona, więc zostaje reset z palucha. Tzn. może jest jakaś inna metoda, ale patrzę z punktu widzenia użytkownika windowsowego, który chce korzystać, a nie uczyć się jak komendami zrobić to, co w widzie się chamsko-prosto wyklikuje. Dodam, że lista plików w odtwarzaczu może była spora, ale w win7zarówno foobar jak i winamp jak i aimp radzą sobie z takową bezproblemowo, zużywając zresztą mniej ramu (nawet z włączonymi bajerami typu pobieranie tekstów itd.) i swoją drogą o wiele szybciej wczytując pliki (zresztą szybciej też niż amarok, moim zdaniem). Po paru resetach z palca, bo interfejs się zepsuł, miałem dość, ileż razy można resetować komputer jednego dnia, w końcu to zaczyna zwyczajnie męczyć. Nawet Windows98 nie był tak niestabilny. Rzekłbym, że to może wina mojego sprzętu, może ram mam walnięty albo co, ale cholera, Windows XP albo 7 działa mi bardzo stabilnie, więc wychodzi, że to musi być wina oprogramowania. Ale ale, może to wina odtwarzacza? Odpalam Amaroka, po chwili "przepraszamy, Amarok niespodziewanie zakończył dzialanie". Restart, za chwilę znowu to samo. Restart, znowu to samo. Dałem sobie spokój. Chciałem zobaczyć sesjię z GNOME, menedżer pakietów pokazuje, że GNOME mi się zainstalował, jak się wyloguję to mam ikonkę "sesja z GNOME" czy jakoś tak, klikam sobie ją i nic to nie daje, wciąż uruchamia się Cinnamon, w opcjach jakoś nie widzę przełączania interfejsu. Chciałem sprawdzić KDE, pomyslałem, że zainstaluję od nowa dystrybucję z tymże. Ale pendrive startowy muszę zrobić w windowsie, bo pod linuxem "image writer nie działa. Tzn. niby zaczyna działać, ale po jakichś 90 minutach wciąż pokazuje "Zapisano: skopiowane bytes" i nie pokazuje absolutnie żadnego postępu ani ile tych bytes zapisało ani nawet "sorry, nie da się".
Póki co ogólne wrażenie z Linuxa, zwłaszcza Minta, bo przy nim zatrzymalem się najdłużej, mam takie, jakbym miał Mercedesa S-klasę, super wyglądającego, super-wygodnego, z super-bajerami, który po wsiąściu doń aż się prosi o to by gdzieś pojechać albo choć w nim posiedzieć, jest pięĸny, przyjemny, zachwyca, ale bebechy napędowo-jezdne ma od starego punciaka składane przez dziesięciu panów Józków z 10 różnych warsztatów stosując do tego modyfikowane na tokarce części ze starego Żuka do rozbiórki. Wszystko super, ale jeżdżenie jest nieco problematyczne. To się psuje, tamto nie działa, tego się nie da...
Żadna z ww. dystrybucji out-of-the-box jak dla mnie po prostu się nie nadaje. Mam świadomość, że może nie mam wiedzy i umiejętności żeby system poprawnie skonfigurować, ale patrzę właśnie z punktu widzenia kogoś, kto chce się przesiąść z windy, czyli chce, żeby po prostu łatwo i bezproblemowo DZIAŁAŁO. Używałbym ww. dystrybucji ZAMIAST windowsa tylko w sytuacji, gdybym nie mógł mieć tego ostatniego, bo lepszy rydz niż nic.
Jednocześnie Linux Mint zachęcił mnie na tyle, że spróbuję jego wersji z KDE i może dla odmiany 64-bit, może będzie stabilniejsza, a jak nie, to spróbuję Fedory. To co zobaczyłem mimo wszystko sprawiło, że zapragnąłem mieć tę "S-klasę" z tą legendarną stabilnością, jakością, wydajnością itd., których póki co nie doświadczyłem, a niestety wręcz przeciwnie.
Co do bezpieczeństwa, to jeżeli jest z nim tak jak np. ze stabilnością (internal errory Ubuntu, gwałtowne śmierci interfejsu Minta z Cinnamonem), to strach pomyśleć. Oczywiście patrząc z punktu widzenia kogoś, kto chce mieć system out-of-the-box, a nie kogoś, kto się na nim zna, potrafi go skonfigurować, używa tylko wiersza poleceń i minimalistycznego zestawu oprogramowania itd. W windowsie wiem przynajmniej, że mam zainstalować firewalla i av, żeby było może nie "dobrze", ale chociaż "jako-tako", a tu - jak dla mnie - jedna wielka niewiadoma, a jako człek myslący nad przesiadką z windowsa, nie mam ani siły ani ochoty by przeczytać parę kilkusetstronicowych książek o bezpieczeństwie systemu, żeby wiedzieć, co robić.
Pozdrawiam